czwartek, 13 kwietnia 2017

Dodatek

Hermiona siedziała w przy kuchennym stole czytając gazetę i pijąc kawę. Robiła tak niemal każdego dnia zaraz po powrocie z pracy. Omiatała wzrokiem najnowsze wiadomości z Ministerstwa Magii, swoją drogą – musiałaby się w końcu tam wybrać i załatwić resztę dokumentów. Na schodach w przedpokoju usłyszała tupot małych stópek, podniosła do góry głowę i uśmiechnęła się do znajomej twarzyczki.
- Mamo to dla ciebie – odezwał się ośmioletni chłopczyk. Podał jej kawałek kartki z kolorowym rysunkiem. - Zrobiłem to na lekcji, dzisiaj w szkole. Chciałem cię przeprosić.
- Przeprosić? - zdziwiła się kobieta. - Za co skarbie?
- Nie chcę, żebyś się gniewała – odparł i spuścił głowę.
- Ale o co chodzi kochanie? Nie jestem na ciebie zła.
- Czasami jak nie mogę spać, słyszę jak mówisz moje imię, a Zosia powiedziała, że to znaczy, że ktoś jest na kogoś zły.
- Jaka Zosia ci to powiedziała? - pokręciła głową.
- Ta z krótkimi włosami. Była u mnie na urodzinach.
- Eh – westchnęła. - Posłuchaj, ona nie ma racji. Nigdy nie byłam na ciebie zła! I nie będę. Jeśli ktoś coś mówi przez sen, to nic nie znaczy.
- A sny się spełniają? - zapytał zaciekawiony chłopiec.
- Chyba nie – uśmiechnęła się.
- A mi się śniła kolejka! A ja byłem kierowcą! - krzyknął uradowany.
- Tak? Może jeszcze kiedyś będziesz – odparła. Widziała radość w jego oczach i to ją uszczęśliwiło. Przez całe 8 lat nie żałowała tej adopcji. Zastanawiała się nad drugim dzieckiem, ale ostatecznie adoptowała tylko jednego chłopca, porzuconego zaraz po urodzeniu. Rósł jak na drożdżach. Opieka nad nim to była najlepsza decyzja jaką kiedykolwiek podjęła.
- Idę się bawić – powiedział. - Zadanie domowe zrobię wieczorem, dobrze? - popatrzył proszącymi oczami.
- No dobrze – zgodziła się. Kiedy już miał zniknąć w korytarzu, powiedziała – Freddie, kocham cię...
- Ja ciebie też mamo - odpowiedział po czym poszedł do pokoju. 
- Od zawsze... na zawsze... 



poniedziałek, 26 września 2016

Epilog

"Życie grozi rozstaniem,
ale śmierć łączy na zawsze."

Trzymając kwiaty w ręce, wpatrywałam się w kamienną płytę. Powoli śledziłam wzrokiem starannie wyryty napis. Literka po literce. "Fred Weasley. Na zawsze w naszych sercach." Łza spływała mi po poliku. Wiatr rozwiewał włosy. Zimowe słońce rzucało blade promyki, na pokryte śniegiem alejki cmentarza.
Minął rok.
Po śmierci Freda wszystko się zmieniło. Wojna się skończyła, ale wraz z nią skończyło się coś jeszcze. Odbudowanie Hogwartu i miast zajęło całą wiosnę. Nowym dyrektorem został Severus Snape. Profesor McGonagall odeszła na dobre. Podobno oddała się całkowicie pracy gdzieś w Tajlandii przy hodowli magicznych świerszczy. Niektórzy uczniowie wypisali się ze szkoły, a ich rodzice złożyli skargi w związku z "narażeniem życia" przez niekompetencje nauczycieli. Inni po prostu nie mogli tam wrócić wiedząc, że nie czekają na nich bliskie im twarze. Jeszcze inni całkowicie rzucili szkołę, przenosząc się do świata mugoli by tam zapomnieć o magii, a wraz z nią o wydarzeniach minionej zimy. Zmienił się wygląd. Zmienili się ludzie. Zmieniły się zaklęcia. Wszystko poszło do przodu. Tylko nie ja.
W ludziach, których mijam na korytarzu, doszukuję się Jego. W czwartki, na przerwach siadam pod drzewem, patrząc w niebo i czekając na cotygodniowe pokazy sztuczek braci Weasley'ów. Zwalniam kroku przy fontannie, wpatrując się w strumyk, pamiętając jak mimo zakazu Argusa Filcha, zamieniał wodę na czekoladę. Wchodząc do Dormitorium Gryffindoru wyobrażam sobie jak siedzi na kanapie opowiadając dowcipy kumplom i docinając bratu. Ron na jakiś czas zrobił sobie przerwę od Hogwartu. Spędzając u nich kolejne wakacje, widziałam jak siada w swoim pokoju i przegląda wynalazki swoich braci. Nieraz przy kominku opowiadaliśmy sobie historie z ich dzieciństwa: pani Molly, pan Artur, Harry, Ron, Ginny, Bill, Percy, Charlie no i ja. Najmłodsza z Weasley'ów, już nie wróciła do szkoły. Nie do tej. Przeniosła się do Akademii Magii Beauxbatons we Francji. Szczególnie jej mama nie była zadowolona, że będzie tak daleko od domu, ale nikt jej się nie dziwił. Przyjeżdżała do nas na święta i wakacje. Ja, Harry i Ron nadal się przyjaźniliśmy. Ale na każdym z nas wojna pozostawiła ślad, którego niczym nie da się przysłonić.
Strata Freda była nieznośna. Nie mogłam spać. Brałam środki nasenne. Nie pomagały. Włóczyłam się po nocach. Wspomnienia nachodził mnie nawet za dnia. Tamta Hermiona Granger odeszła. Nie miałam sił żeby się uczyć. Ledwo zdawałam egzaminy. Kiedy nauczyciel wyczytywał znudzony moje oceny, wiedziałam, że wszyscy kierują wzrok w moją stronę. Nie obchodziło mnie to. A oni rozumieli. Nikt nie pytał. Nie mogłam jeść. Wyglądałam jak cień. Nadal wyglądam.
Codziennie tu przychodzę. Codziennie trzymam w ręku czarne róże. Są oznaką mojej tęsknoty. Kładę je na codziennie pustym grobie. Nie wiem kto je zabiera. Być może to sam Fred wstaje z grobu aby móc przez chwile dotknąć tego świata. Wiadomości które mu zostawiam. Moje życie nie ma sensu. Wstaję co rano aby robić te same bezsensowne rzeczy. Bezsensownie jeść. Bezsensownie chodzić do szkoły. Ale wiem, że muszę. On by tego chciał. Być może z czasem to nabierze sensu. Tak mi mówiono. Ja w to nie wierzę. Nie wierzę już w nic. W żadną magię. Otoczona światem czarodziejów. Straciłam wiarę w magię.
Słyszę kroki za mną, jednak nie odwracam wzroku od oszronionej tablicy. Nie czuję zimna, choć wiem, że jestem lodowata. Ktoś kładzie mi bladą rękę na ramieniu i powoli odwraca. I kiedy moje oczy wędrują ku górze, aby dostrzec kto to, dopiero uświadamiam sobie, że są mokre od łez. Draco przyciąga mnie do siebie i obejmuje. Jednak ja nie wykonuje żadnego ruchu. Patrzę pusto na krajobraz za nim. Na inne nagrobki.
Wiem, że mnie kocha. Wiem, że się stara. Wiem, że cierpi patrząc na mnie. Ale ja nie mogę mu dać niczego. Nie potrafię pokochać nikogo innego. Moje serce zostało pochowane razem z Fredem.
Nie odzywam się. Nie potrafię. Jestem samotna. Nawet gdy ktoś jest przy mnie. Nie ma już części mnie. Umarłam. Może kiedyś będę zdolna kogoś pokochać. Może będę z kimś szczęśliwa. Może gdy moje dzieci zapytają kim jest Fred Weasley, słabo się uśmiechnę patrząc na nie oczami przeszłości i opowiem im historię mojego życia. Życia które w pewnej chwili się zatrzymało.

Opowiem im historię, która nigdy nie miała mieć miejsca.







No więc to już koniec. Też w to nie wierzę. Tak naprawdę nigdy nie ma końca. Więc pytanie co dalej? Nie będę już pisała nic o Harrym Potterze. Przynajmniej nie planuję. Ale będę pisała. Nie wiem kiedy zacznę, nie wiem kiedy to się ukaże i czy w ogóle się ukaże. Ale chcę. I chcę stworzyć nowego bloga z nową historią wymyśloną przeze mnie. Oczywiście jeśli się pojawi to podam go tu wam.

Czytelnikom, którzy dotrwali do końca - dziękuję.
Dziękuję za wszystkie komentarze, za miłe słowa i dodawanie weny. Dziękuję za przejmowanie się też mną samą. To było naprawdę miłe. Dziękuję za pisanie prywatnych wiadomości. Dziękuję za wejście tu.

Ostatni raz proszę: zostaw komentarz. Zostaw po raz ostatni na tym blogu.
Jeśli znasz jakiegoś fana, poleć mu ten blog, jeśli uważasz, że jest warty przeczytania.

Dziękuję, że ze mną byliście. I że wam się spodobało. Mam nadzieję, że to nie będzie ostatnia przygoda z moim blogiem. A więc (być może) do zobaczenia :)

- Autorka

Rozdział 48: "Ten wieczór był spokojny "

"Wszystko ma swój czas...
i przychodzi kres na kres...
A gdybym kiedyś odszedł stąd...
Nie obrażaj się na śmierć..."

Ten poranek był chłodny, szary, smutny. Wiedziałam, że to nie będzie dobry dzień. Gdy rano weszłam do namiotu, w którym leżał Fred - widziałam, że nie czuje się najlepiej. Oczy miał zamglone, cały się pocił i miał wysoką gorączkę. Jedna z ran na brzuchu ponownie mu się otworzyła. Mimo tego, że wojna się skończyła - teraz trwała bardzo ważna walka o życie. Jego życie...

Cały czas chodziłam zaspana, byłam zmęczona. Pamiętam wszystko jak przez mgłę. W zasadzie to cały dzień minął mi na bieganiu pomiędzy namiotami, wylewaniu brudnej wody, przynoszenie nowej, opiekowaniu się i siedzeniu przy nim. Każdy kto wchodził do namiotu i rzucał współczujące spojrzenia, wydawał mi się wrogiem. Przecież on żyje! Dlaczego wszyscy już spisywali go na straty! Przecież tak nie może być. Nie po tym wszystkim co przeszliśmy. Musiał znaleźć się jakiś skuteczny lek.

Po południu poszłam pozbierać zioła do lasu. Po drodze usłyszałam ciche ale zdecydowane szlochanie. Ktoś siedział oparty o drzewo. Podeszłam bliżej. Ginny.
- Hej... - kucnęłam przy niej - Co jest?
- Hermiona - zaczęła, patrząc na mnie załzawionymi oczami. - Czy ty wierzysz w to, że on wyzdrowieje? Proszę powiedz mi, że wierzysz...
- Oczywiście, że wierzę! - powiedziałam zdecydowanie. - Wszystko będzie dobrze. On nie zasługuje na... - nie chciałam kończyć. - On nie... On wyzdrowieje. Na pewno. Nie martw się. Wszystko się dobrze skończy - dodałam. Sama nie wiedziałam, czy jeszcze przekonuję ją, czy samą siebie...

Ginny zgodziła się iść ze mną po zioła. Nie rozmawiałyśmy dużo. Chwila... nie rozmawiałyśmy wcale. Oby dwie pogrążyłyśmy się w swoim świecie, w swoich myślach. Tak naprawdę teraz nie potrzebowałyśmy wiele. Ja nie jadłam prawie w ogóle. Nie spałam. Nie dbałam o siebie. Musiałam wyglądać okropnie, ale to nie było dla mnie ważne. Najważniejsze było teraz jego zdrowie.

Po raz setny chyba weszłam do namiotu. Dopiero teraz, gdy go zobaczyłam, zdałam sobie sprawę z tego, jak źle on wygląda. Wspominałam wcześniej go z przeszłości: wesołego, ruchliwego, żartownisia. Teraz? Jego rude włosy straciły swój blask. Uśmiech (jeśli w ogóle się pojawiał) był często wymuszony, albo wykrzywiał się z bólu. Był strasznie chudy. Mogłabym policzyć mu żebra, chociaż bałabym się tego zrobić, bo wydaje mi się, że gdybym tylko lekko dotknęła jego rany - od razu by się otworzyły. Oczy nie miały już tych słodkich iskierek co kiedyś - były wyblakłe. Był też cały blady, calutki, tylko usta miał sine. Za każdym razem jak na niego patrzyłam, łzy napływały mi do oczu. Nie chciałam wiedzieć co czuje, bo chyba pękłoby mi serce. Niechętnie na niego patrzyłam. Kto chciałby widzieć jak ukochana osoba cierpi? Ale jeśli tylko mogłam z nim być - byłam. Podświadomie szukałam jak najwięcej okazji, żeby być blisko. Jakbym czuła, że niedługo może ich zabraknąć. Mimo wszystko wierzyłam. Wierzyłam, że będzie dobrze. Bo ta wiara to wszystko co mi pozostało...

Wieczorem postanowiłam pooddychać trochę świeżym powietrzem, więc odeszłam trochę od obozu, usiadłam na trawie i oparłam się o drzewo. Chwilę później usłyszałam, że ktoś się zbliża. Nie bałam się, nawet się nie odwróciłam, w końcu wojna się już skończyła.
Usiadł obok mnie. Nie spojrzałam na niego. Patrzyłam daleko przed siebie.
- Jak się czujesz? - zapytał łagodnie. Był spokojny, wyciszony.
- Jest tak cicho. Jakby... jakby zapadł wyrok i cały świat się z nim pogodził... - odparłam powoli i cicho. Przez chwilę nic nie mówił. Ale potem zapytał:
- A ty się z nim pogodziłaś?
Z początku nie rozumiałam o co mu chodzi. Albo nie chciałam zrozumieć. Odpowiedź była oczywista, ale nie udzieliłam mu jej.
- Powoli tracę siły. Czasem sobie myślę, jakby to było gdyby wszystko się skończyło. Chciałabym... żeby się skończyło. Może źle, może dobrze, ale żeby się skończyło. Po prostu nie zniosę czekania w niepewności - odparłam. - Nie zrozum mnie źle... - spojrzałam na niego.
- Rozumiem - Wyszeptał. Czyżby? - chciałam zapytać ale się powstrzymałam. Któż wie, co Draco Malfoy przeżył w swoim dziwnym, pokręconym życiu. Może więcej niż mi się zdaje, a może mniej. Westchnęłam ciężko. - Co zamierzasz?
Chwilę się zastanowiłam. Czy mogłam coś zamierzać? Odpowiedź sama pchała się na usta:
- Czekać.
- Kochasz go? - W jego głosie poczułam może trochę nadziei? On coś do mnie czuł. Wiedziałam o tym, ale... to nie zmieniało moich uczuć do Freda.
- Tak. Bardzo - łzy napłynęły mi do oczu.
Milczał. Nie wiedziałam co sobie teraz myślał. A mi zachciało się płakać. Przyłożyłam swoją pięść do ust i przygryzłam lekko palec. "Przestań płakać" - pomyślałam wtedy. Ale łza mimowolnie poleciała. Czy to widział? Pewnie tak, ale nic nie powiedział.

Ten wieczór był spokojny.

Jeszcze przez chwile siedzieliśmy tak w ciszy. Nie potrzebowałam niczego innego. Dlatego byłam mu wdzięczna. Za obecność, bo nie chciałam być sama. Za ciszę, bo nie chciałam się odzywać. I za to, że nie próbował mnie pocieszać. Może nie umiał, a może wiedział, że nie da rady.

Ten wieczór był spokojny.

Zapamiętam go takim. Niebo robiło się fioletowo-granatowe. Słońce już zaszło za lasem. Słyszałam świerszcze, żaby i inne małe stworzenia. Drzewa szumiały, wiał lekki wietrzyk, który od czasu do czasu delikatnie rozwiewał moje włosy i sprawiał, że na moim ciele pojawiała się gęsia skórka. Niedługo później mgła pojawiła się nad łąką.

Ten wieczór był spokojny...

Idealny na umieranie.


Najpierw usłyszałam kroki, dopiero później zobaczyłam idącego w naszą stronę Nevilla.
- Hermiona! Wszyscy cię szukają! - zawołał.
Moje serce na chwilę stanęło w miejscu. Czułam, że to nie są dobre wieści. Spodziewałam się najgorszego, ale on niczego mi nie zdradził.
- Co się stało? - zapytałam drżącym głosem.
- Fred - powiedział tylko, po czym odwrócił się i skierował w stronę obozu.
Wstałam i podążyłam szybko za nim. Nie wiedziałam czy Draco zrobił to samo. Moje serce podskoczyło z chwilą wymówienia przez Nevilla słowa: "Fred". Zapłonęło buchającym ogniem tak mocno, jakby wiedziało, że zaraz zgaśnie. Jakby miało być oblane lodowatą wodą, która sprawi, że przestanie bić. Ale zamiast tego biło mocno i szybko jak oszalałe. I nie wiedziałam czy to dlatego, że biegłam, czy ze strachu. Nogi uginały się pod ciężarem mojego ciała, było mi słabo. Nie wiedziałam do końca co się dzieje, dokąd idę. Patrzyłam na biegnącą przede mną, sylwetkę przyjaciela. Bałam się, że jeśli spojrzę na coś innego - obraz mi się rozmyje i zemdleję. Droga do namiotu trwała całe wieki. Przed nim, zobaczyłam smętne, przygnębione postacie. Niby znajome twarze, które przyglądały się mi ze współczuciem w oczach. Jakby chciały powiedzieć: "przykro mi, nic się nie dało zrobić". On nie żyje. On nie żyje. On nie żyje. W mojej głowie brzmiały jak echo tylko te słowa. Nie żyje. Nie żyje. Nie żyje.
Weszłam za Nevillem do namiotu. Cisza. Przeraźliwa cisza. Głęboka cisza. Przeszywająca na wskroś moje smutne, szare, beznadziejne wnętrze - cisza. Cisza tak bardzo głośna, taka wyrazista. Cisza niebezpieczna i cisza spokojna. Cisza nieświadoma. Cisza śmiejąca się w twarz. Cisza płacząca. Cisza wieczna, trwała, mocna, nieprzerwana. Spodziewałam się, że zobaczę ludzi stojących nad ciałem. Ludzi zakrywających dłońmi oczy, płaczących, umierających z rozpaczy. Zobaczyłam. Ginny, Ron, Harry, McGonagall, Luna, wszyscy przyjaciele. Nawet Severus stał z tyłu z poważną miną, ze skrzyżowanymi ramionami. Patrząc gdzieś ponad ich głowy w głębokim zamyśleniu. W ciszy. Nikt z nich nawet na mnie nie spojrzał. Spodziewałam się zobaczyć Freda, chłopaka którego kocham ponad życie, leżącego, bladego, zimnego, wymęczonego, martwego. Był. Leżał. Oddychał. Ulga? Może taka mała.
- Pożegnaj się - powiedział Ron. Starał się aby jego głos brzmiał mocno, zwięźle. Jednak za bardzo go znam. Był załamany. Nie wytrzymał. Nie potrafił. Potarł palcami oczy i odwrócił się. Płakał. Otworzyłam ze zdziwienia usta. Chciałam coś powiedzieć. Ale dobrze wiedziałam, że mi także załamie się głos. Spojrzałam po wszystkich szukając ratunku, pocieszenia. Liczyłam na to, że ktoś mi powie, że będzie dobrze. Że dostał leki, że z tego wyjdzie. Że wszystko się ułoży. Patrzyłam. Ale nikt niczego już nie powiedział.

"Te rany nie będą zdawały się goić
Ten ból jest zbyt rzeczywisty
Za wiele by czas mógł to wymazać"

sobota, 2 lipca 2016

Rozdział 47: "To ja, Hermiona Granger, a to ty, Fred Weasley"

"Twe oczy, jak piękne świece,
a w sercu źródło płomienia.
Więc ja chciałabym Twe serce
ocalić od zapomnienia."

- Odnalazł się! - krzyknęła Hermiona wchodząc do jednego z namiotów. Wszyscy momentalnie ucichli i odwrócili głowy w ich stronę. Dziewczyna spodziewała się radosnych okrzyków, oklasków, ale niczego takiego nie było. Miny jej przyjaciół były przerażone. Momentalnie ją też ogarnął lęk i jakby nie wierząc swojej dłoni, która trzymała mocno rudzielca - spojrzała na niego, sprawdzając czy rzeczywiście tam jest. Był. Ale teraz tak naprawdę widziała go całego. Natychmiastowo pobladła. Prawie całą koszulkę miał we krwi, spodnie z dziurami, przez które widać było głębokie rany, a lewe oko tak spuchnięte, że nie dało się go otworzyć. Głowę miał nieudolnie zabandażowaną i widać było dużą, czerwoną plamę w miejscu, gdzie powinno znajdować się prawe ucho. Jego koledzy nie wyglądali aż tak źle, aczkolwiek Neil nie miał prawego nadgarstka. 
- Mój Boże! - profesor Sprout aż podskoczyła, gdy to zobaczyła. - Musimy was opatrzyć! No już! Z drogi dzieci, no zróbcie im miejsce!
- Wszyscy którzy nie pomagają i nie są pacjentami, na zewnątrz! - poleciła Ginny. 
Hermiona pociągnęła Freda przez wychodzący tłum do jednego z wolnych łóżek. 
- Co ci się stało?? - zapiszczała przejęta.
- Ah, to nic. Naprawdę, nie martw się. Prawie nie czuję - zdobył się na najładniejszy uśmiech.  
- Jak to się stało?? - ciągnęła dalej. - Kto ci to zrobił??
- Saitan - odparł Peter Swann, kładący się naprzeciwko. - Chyba próbował na nim nowe zaklęcia.
- Nowe zaklęcia? - zdziwiła się.
- Tak jak Snape stworzył Sectumsempra, tak Saitan stworzył własne. Na szczęście znał je tylko on i zabrał je do grobu. 
- Koniecznie musicie o tym powiedzieć pani Sprout, kiedy zapyta o możliwe rzucone w niego zaklęcia.
- Jasne - przytaknął Neil.
- Nie ma sprawy - zawtórował mu Peter.
- Hej... - odezwał się Fred, ściskając troszkę mocniej dłoń dziewczyny i tym samym zmuszając ją, żeby na niego spojrzała. - Nie bój się, wszystko będzie dobrze, już jestem z wami. Teraz już się wszystko ułoży. 
- Tak strasznie się bałam... - wyszeptała Hermiona. Po jej policzku mimowolnie spłynęła łza. 
- Wiem, wszyscy się bali. Ale to już koniec wojny.
- Tak strasznie się bałam o CIEBIE. 
- Oh... - chłopak z trudem podniósł się i przytulił ją. Odwzajemniła uścisk. - Wiedziałem, że muszę do ciebie wrócić. Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Nie mogłem odejść... Hermiona ja..
- Ciii... - przerwała mu. - Nie tutaj... Teraz musisz dużo odpoczywać. Jeszcze będziemy mieli czas na powiedzenie sobie wszystkiego. A teraz połóż się i odpoczywaj. Niedługo będziesz miał operacje. Wszystko się ułoży. Wrócisz do zdrowia. 
- Na pewno - uśmiechnął się i położył.
Puściła jego rękę. Tak bardzo chciała przy nim zostać, ale teraz powinien się skupić przede wszystkim na regeneracji. Dlatego wstała, spojrzała na niego ostatni raz i odeszła, a on powoli zamknął oczy. 

Następnego ranka, zaraz po przebudzeniu - pobiegła do namiotu chorych, aby się z nim zobaczyć. W połowie drogi zobaczyła wychodzącą z namiotu Ginny, z wiadrem. Na jej twarzy można było dostrzec zmęczenie, pośpiech i strach. Zaniepokoiło to Granger. 
- Hej - zagadnęła - ciężko co nie?
Młoda Weasley właśnie miała zamiar wylać brudną wodę na trawę (niedawno jeszcze była to robota Hermiony). Kiedy Hermi spojrzała na zawartość wiadra, zdziwiła się. Otóż zamiast lekko zabarwionej na czerwono wody, była tam gęsta, czerwona ciecz, z kawałkami.... mięsa(?).
- Ugh... co to? - zapytała.
- Spałaś całą noc? - Ginny zignorowała jej pytanie. 
- Tak... a co? - zdziwiła się starsza.
- Pracujemy od wieczoru. Co pół godziny wychodzę i wylewam to coś. Pani Sprout jest ciągle na nogach.
- Oj... współczuję tym roślinkom - zażartowała, ale młodszej wcale nie było do śmiechu. 
- To od Freda - oznajmiła z grobową miną. - Całą noc wymiotuje krwią. Całą noc wypluwa płuca. Nikt nie wie co mu jest. To przez zaklęcia syna Voldemorta. Próbowaliśmy już niemal wszystkich zaklęć leczniczych i przeciwdziałających, i żadne nie pomaga. 



Hermiona nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, jakoś pocieszyć młodszą koleżankę, ale i tak byłoby to bez sensu. Ruszyła w kierunku wejścia do namiotu. Szybkim krokiem pokonała ostatnie metry i weszła do niego jak burza. Rzeczywiście. Wszystko jakby kręciło się wokół Freda Weasley'a. Pani Sprout gorączkowo przewracała strony jakiejś księgi, zapewne zielarskiej, McGonagall rozmawiała z jakimś uczniem, tłumacząc mu jak dostać się do jakiegoś miejsca. Cho Chang moczyła małą ściereczkę i przykładała rudzielcowi do czoła, a Ron przytrzymywał mu miskę, aby nie zwymiotował na pościel. Widok jednym słowem okropny. Dziewczyna w jednej chwili poczuła się tak strasznie bezradna. Nie wiedziała co z sobą zrobić. Podeszła do przyjaciół. 
- O nie - wydusił z siebie Fred, kiedy skończył wypluwać krew. - Hermiona chyba będzie lepiej jak wyjdziesz... - ledwo dokończył, już zaczął przeraźliwie kaszleć. 
- Hermi on ma rację - odezwał się Ron. - Lepiej żebyś wyszła.
- Chyba sobie żartujesz Ronaldzie - oznajmiła ostro. Ukucnęła przy nich i spojrzała na wicedyrektor. - O co chodzi? 
- Wysyła go do jakiegoś innego obozu. Jest tam Hagrid. Mają nadzieję, że on będzie wiedział jak mu pomóc - odpowiedziała przyjaciółka.
- A jeśli nie? - nie chciała zadawać tego pytania, ale samo cisnęło jej się na język.
- Nie stracę kolejnego brata - wycedził Ron przez zaciśnięte zęby.
- Nigdzie - wtrącił Fred - się nie wybieram...
W międzyczasie Ginny wymieniła wiadro i wróciła do namiotu. Widać było, że jest zmęczona, dlatego Hermiona zaproponowała jej zmianę.
- Idź się przespać, Ginny - powiedziała. - Nie wyglądasz najlepiej...
- A któreś z nas wygląda? - odparowała jej może troszeczkę za ostro. - Eh... - westchnęła - Przepraszam. Wszyscy jesteśmy zmęczeni.
- Rozumiem...
- Ginny, chyba naprawdę powinnaś się przespać - odezwał się Ron. - Dobrze ci to zrobi.
- Chyba wszyscy powinniśmy - zaśmiał się nieudolnie Fred, po czym znowu zaczął kaszleć. - Idźcie... Ja mam tu dobrą opiekę.
- Siedzieliście tu całą noc - powiedziała Luna, która właśnie się pojawiła, żeby zmienić Cho. - Przyda nam się odpoczynek.
- Ron... - Hermiona dotknęła jego ramienia i spojrzała w oczy. To było pełne nadziei, przyjazne spojrzenie i może dlatego chłopak skinął głową, westchnął i powoli wstał.
- Chodź Ginny... Fred jest w dobrych rękach.
Jego przyjaciółka uśmiechnęła się jeszcze raz do niego, po czym odwróciła głowę w kierunku chorego Weasley'a. W tym momencie przyszła pani Sprout. Dała mu jakąś niebieską tabletkę. Twierdziła, że to powinno mu pomóc. Dopilnowała, żeby ją połknął i nie wypluł, po czym odeszła.
- Dobrze by było, gdybyś zasnął - stwierdziła blondynka.
- Dobrze by było, gdyby przestał pluć krwią... - dodała słabo Granger.
- Pójdę wymienić wodę - zaproponowała Luna.
Hermiona i Fred zostali sami. No... prawie sami. W namiocie kręciło się dużo ludzi, ale jak na razie nie mogli liczyć na większą prywatność. 
- Będzie dobrze - zaczęła. - Wyzdrowiejesz...
- Nawet jeśli...
- Na pewno - poprawiła go.
- Eh... Na pewno, ale i tak nie chcę już dłużej z tym czekać. Przez całą wojnę chciałem ci powiedzieć...
- Nie - przerwała mu. - Czekaj, najpierw ja.
Dziewczyna chwilkę odczekała. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Teraz albo nigdy.
- Zakochałam się w tobie, Już na początku tego roku szkolnego. Nie mam pojęcia jak to się stało. Nie mam pojęcia kiedy dokładnie i muszę się przyznać, że niechętnie zdałam sobie z tego sprawę - uśmiechnęła się do siebie. - I w sumie, to nawet nie wiem za co cię kocham. Może za oczy, za uśmiech, poczucie humoru.. Może za wszystko... Tak, prawdopodobnie za wszystko. No i... wiedziałam na początku, że to niemożliwe, żebyśmy byli razem bo.. po pierwsze to ja, Hermiona Granger, a to ty, Fred Weasley. Różnimy się od siebie i to bardzo. No a po drugie to miałeś dziewczynę... a w dodatku później kręciła się obok ciebie ta Amber. Nie wiedziałam co robić, naprawdę. Myślałam, że to może sen, że tak naprawdę tego nie czuję... ale teraz wiem. Teraz wiem na 100% że to jest prawdziwe. Nawet nie wiesz, nie masz pojęcia jak bardzo się o ciebie bałam. Kiedy wzięli was na wojnę, niczego nie chciałam tak bardzo, jak wiedzieć, czy z tobą jest wszystko w porządku. Cholera! Nie wiedziałam nawet czy żyjesz. Dlatego musiałam cie jakoś zobaczyć. Potem ta ulga, że jednak jesteś, że nic ci nie jest. Ale jednak nadal nie wiedziałeś wszystkiego. Nie wiesz, ile razy chciałam ci to powiedzieć... i potem George zginął... i to jeszcze przy mnie, przeze mnie.
- Oszalałaś!? - przerwał. - To nie była twoja...
- Myślałam, że tego nie wytrzymam - nie dała mu dokończyć. - Widziałam jak bardzo cierpisz. I zrobiłabym wszystko, żeby zabrać od ciebie ten ból. Jak nikt inny, chciałam być przy tobie wtedy. Chciałam być tą, która cię pocieszy, tą która ci pomoże znaleźć drogę. Chciałam cię przytulić i nie puścić. Wiem, że strasznie ci go brakuje, nam też go strasznie brakuje, ale wtedy chciałam ci powiedzieć, że my jesteśmy z tobą... A dokładniej chciałam, żebyś wiedział, że ja jestem z tobą. I że zawsze będę. Że możesz do mnie przyjść w każdej chwili. Że możesz mi powiedzieć o wszystkim, o czymkolwiek. I... i wtedy zniknąłeś. A ja nie mogłam nic z tym zrobić. Nie wiedziałam gdzie jesteś i umierałam. Kawałek po kawałku z minuty na minute, kiedy cie nie było. Znowu wrócił ten głupi strach o twoje życie. Co ci strzeliło do głowy, żeby iść do Saitana! Nie odpowiadaj - dodała, kiedy widziała, że otwiera usta. - Nigdy bym cie tam nie zostawiła, więc kiedy tylko dowiedziałam się gdzie jesteś, ruszyłam, żeby ci pomóc. Obiecałam sobie, że muszę ci to powiedzieć. Że ta historia, nasza historia, będzie dokończona, choćbym miała pół żywa mówić to wszystko, co mówię teraz. Fred, kocham cię. I może to za mało, ale tylko tyle mam. Nie mam domu, nie mam już w sumie niczego i pewnie to za mało do zaoferowania, ale po prostu. Kocham cię.
Dziewczyna w końcu wzięła porządny wdech. Czuła, że ma łzy w oczach. Z niecierpliwością czekała na to co powie. Czy ją wyśmieje, czy odrzuci, czy powie, że też kocha. Jednak nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Chłopak zrobił się trochę blady i nie była do końca pewna, czy to przez chorobę, czy przez jej wyznanie. Próbował coś powiedzieć, ale po chwili wykrzywił się i... zwymiotował. Przytrzymała mu miskę.
- Ugh... trochę mi lepiej - oznajmił, kiedy skończył. Mówił z trudem. - Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mi to powiedziałaś. I może nie powiem ci takiego długiego monologu jak ty mi, ale... ja też cię kocham.
- Tyle w zupełności wystarczy - wyszczerzyła się w pięknym uśmiechu. Pocałowałaby go, ale zważywszy na to, że przed chwilą "puścił pawia"... na razie to sobie odpuściła.
Przez kolejne kilka godzin siedziała przy nim i razem z Luną poprawiała poduszki, zmieniała wodę. Wymiotował tylko kilka razy. Chyba mu się polepszało. Chyba w końcu miało być dobrze.


Wieczorem Hermiona wyszła coś zjeść i wracając - przechodziła obok namiotu nauczycieli.
- Nie czekajmy Minewro - usłyszała głos Snape'a.
- Jak możesz, Severusie! - odpowiedziała mu wicedyrektor. - Mówisz tak, jakbyś już spisał go na straty!
Dziewczyna nie chciała podsłuchiwać, ale coś w środku niej kazało jej się zatrzymać, więc stanęła.
- Dobrze wiesz, że chłopak nie przeżyje. Nie ma szans - powaga w jego głosie sprawiła, że gryffonke przeszły ciarki po całym ciele. Ogarnął ją dziwny lęk. O kim oni mówili?
- Nadzieja, Severusie. Nadzieja była naszym przewodnikiem przez całą wojnę, więc teraz też jej nie stracimy. Tym bardziej, że byłam u niego ostatnio i z opowiadań przyjaciół, jego stan trochę się polepszył.
- Oh, nie bądź dziecinna. Tylko syn Lorda Voldemorta mógłby odwrócić zaklęcie. - Po tych słowach nastała chwila ciszy. Dziewczyna mogła usłyszeć swoje serce, które biło teraz tak szybko, że mogłaby pomyśleć, że zaraz ucieknie.
Słońce chowało się już za horyzontem, wszystkie rośliny i zwierzęta były gotowe na noc. To prawie tak, jakby przeczekać to najgorsze, wiedząc, że niedługo będzie lepiej. "Po nocy, zawsze wstaje dzień". Taki był też plan młodej czarownicy. Cały czas wierzyła, że wystarczy przeczekać te gorsze chwile, a potem będzie lepiej. I miała nadzieje, że teraz też to się sprawdzi.
- Chłopak nie ma żadnych szans - odezwał się nauczyciel.
- Być może... ale jego przyjaciele powinni mieć nadzieję do samego końca. Może stanie się cud - zakończyła McGonagall.
Hermionie zrobiło się słabo. Ruszyła chwiejnym krokiem w kierunku innego namiotu, ale musiała usiąść. Podeszła więc do najbliższej ławeczki. Nadal nie wierzyła, że przed chwilą była świadkiem takiej rozmowy. Na 100% chodziło im o Freda. A więc nie widzą szans na... na uratowanie go. Ta myśl ciężko przechodziła jej przez głowę. Przecież... przecież to niemożliwe. Niemożliwe, że po tym wszystkim... po całym bałaganie, który narobiła wojna, po tych złych rzeczach, po śmierci tylu osób, jeszcze on miał... Nie. Nie. Nie. To nie może być prawda.
Postanowiła nie mówić o tym nikomu. Sama wmawiała sobie, że jeszcze jest szansa. Że wszystko będzie dobrze. Że stanie się ten cholerny cud.

"I nie mów kolejny raz,
że wyznanie uczuć nic nie zmienia.
Bo zawsze to robi. 
Zmienia na lepsze, lub na gorsze.
Ale zawsze zmienia."

niedziela, 19 czerwca 2016

Rozdział 46: "W jednym kawałku"

Witajcie! Chciałam tylko powiedzieć, że ostatni komentarz, pod ostatnim rozdziałem, od Weroniki - mnie naprawdę ucieszył. Oczywiście cieszę się z każdego i każdy jest dla mnie wyjątkowy i bardzo ważny. Smucę się tylko, że czasem jest ich tak mało. Ale nawet jeśli byłby tylko jeden - jedna osoba, która by czekała na kolejny rozdział - pisałabym. Dobra już nie przedłużając: zapraszam na dół. 


"Nareszcie koniec, ostateczny koniec
Już wszystko czarne i białe, bardziej czarne
Niby ulga, a z czegoś okradziona
Bo bez straty nowego - nic nie zyskamy"


Koniec wojny. Jak to pięknie brzmi. Ale zawsze pod koniec wojny przychodzi czas na ocenienie strat... a to bywa czasem najboleśniejsze.

Hermiona widziała, że Draco leży nieruchomy na ziemi, ale bała się podejść. Nie chciała aby myśli, które krążyły jej po głowie, stały się rzeczywistością. Na szczęście Harry podszedł i sprawdził mu puls.
- Żyje - oznajmił. Dziewczyna wypuściła powoli powietrze. - Zajmę się nimi. - Spojrzał też na Dumbledore'a leżącego pod ścianą. -  Idź zobaczyć co z resztą.
- Okej - Granger wybiegła na korytarz. Wszędzie leżały ofiary zaklęć, głównie śmierciożerców, ale niektóre ciała z nich znała też ze szkoły. - Neville? - zdziwiła się, kiedy zobaczyła chłopaka stojącego przed wrotami zamku. Rozejrzała się i dostrzegła innych znajomych. - Co wy tu robicie? Przecież mieliście być w Hogsmeade!
- To była nas wszystkich wojna. Harry pokonał Voldemorta?
- Tak - oznajmiła, a wszystkim równocześnie wystąpił na twarzy szeroki uśmiech.
- Walczyliśmy ze śmierciożercami, kiedy ci nagle zaczęli się rozpływać w powietrzu... wtedy już wiedzieliśmy, że Harry zwyciężył - powiedziała Cho Chang.
- Gdzie Dumbledore? - zapytał Snape. Leżał na podłodze z widoczną raną w klatce piersiowej. Profesor McGonagall próbowała jakoś zatrzymać krwawienie.
- Dumbledore nie żyje - oznajmił Harry stając w wejściu korytarza.
Wszyscy zamilkli. Słowa utkwiły im w głowach jak echo.
- Ale... - zaczął Neville. Próbował znaleźć odpowiednie słowa, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
I stało się. To byłoby zbyt piękne, gdyby nie zginęła kolejna bliska osoba. Chociaż z drugiej strony nie można wyliczać tych, którzy mogliby zginąć (dalecy znajomi) i tych, którzy nie powinni (bliscy). Profesor McGonagall wstała z podłogi. Chłopak, któremu przyciskała ranę na klatce piersiowej i tak już nie żył.
- Myślę - zaczęła - że powinniście tu zostać i pomóc sobie nawzajem. Wojna się skończyła moi drodzy, ale to nie koniec pracy. Ponieśliśmy ciężkie i wielkie straty, prawdopodobnie dla wielu z was szczególnie dotkliwe. Jednak przed nami zderzenie się z rzeczywistością. Obiecuję, że razem z resztą nauczycieli, dołożymy wszelkich starań, aby ten koszmar skończył się jak najszybciej. Profesor Sprout zostanie tu z wami i pomoże opatrzyć rany. Jestem przekonana, że jeśli któreś z was potrzebuje pomocy, natychmiast ją otrzyma. - Spojrzała jeszcze w te młode twarze, skrywające w sobie ból, zmęczenie, smutek, bezradność, nieliczne tylko radość i ulgę, po czym skierowała się z resztą nauczycieli do korytarza, z którego przed chwilą wyszedł Harry. Zatrzymała się jeszcze przy nim, położyła rękę na jego ramieniu i uśmiechnęła się.
- Dobra robota, Harry. Jestem pewna, że Dumbledore jest z ciebie dumny.
Chłopakowi napłynęły łzy do oczu. Właśnie zdał sobie sprawę z tego, że wszystko się skończyło. Właśnie przed chwilą. Przed kilkoma minutami. I to skończyło dobrze. Ale jednocześnie kilka minut temu umarł Dumbledore. Mogliby tego uniknąć. On mógł. Trzeba było wybrać inne rozwiązanie. Może byłby tu teraz i sam mu gratulował. Chciał cofnąć czas. Oczywiście, że miał wygrać, ale nie kosztem Dumbledore'a. Nie musiał przecież ginąć!

Pięć godzin później Harry siedział na kanapie, wpatrując się w tańczący ogień w kominku. Wieść o wygranej szybko się rozeszła. Radości czarodziejów na całym świecie nie było końca. Zaraz po zabraniu ciała Dumbledore'a, przyleciały latające dorożki i zabrały uczniów w przygotowane namioty na jednej z Trzech Wielkich Polan. Hermiona podeszła tak cicho, że prawie nie zwrócił na nią uwagi.
- Nadal o tym myślisz - stwierdziła. - Harry... to nie twoja wina. Nie przez ciebie zginął. Uratowałeś cały świat, wszystkich czarodziejów. Uratowałeś nas, Harry. - Patrzyła się na niego tak długo, aż nie odwrócił głowy w jej stronę i nie spojrzał jej w oczy.
- Czy to ma sens? Zabić jednego, czy dwóch, żeby umarł ktoś ważny?
Dziewczyna przez chwilę nie wiedziała co mu odpowiedzieć, dlatego w milczeniu wpatrywała się w podłogę.
- To jest ważne. Wolność jest ważna. Niewinne życia są ważne. Jesteś bohaterem. Całego świata.
- Nie rozumiesz?! - wybuchł. - Ja wcale nie czuję się jak BOHATER! Nie chcę być bohaterem!
Rozpłakał się. Przytuliła go. Też się rozpłakała. Siedzieli tak. Na kanapie. Przy kominku. Smutni. Wbrew wszystkiemu. Wbrew wygranej.
- Boisz się - odezwał się po chwili. Kiedy odsunął się od niej i spojrzał w oczy, nie było już w nich łez. - Trzęsiesz się. Trzęsiesz się tylko wtedy, kiedy się czegoś boisz. O co chodzi Hermi?
- Bo... - dziewczyna spojrzała na swoje buty. - Nie wiem co się dzieje z Fredem... - chciała jeszcze coś dodać, ale się powstrzymała. - Nawet nie wiem czy mu się nic nie stało.
- Rozmawiałaś z Ronem?
- Nie widziałam go.
- Pewnie też się martwi. Powinnaś porozmawiać z profesor Sprout, ona sporządzała listę ofiar śmiertelnych.
- Wiem. Boję się zapytać.
- Chodź - złapał ją za rękę. - Zrobimy to razem.
Pociągnął ją w kierunku wyjścia. Powoli zmierzali do wielkiego słupa na środku polany, na którym wisiała T A    K A R T K A. Czytając ją, niektórzy czuli ulgę, radość, ale też i smutek, ból. Dziewczyna zaczęła śledzić wzrokiem nazwiska. Było ich z 40, może 50.


Vicky Bishopper
Vincent Crabbe
Druella Rosier
Evan Rosier
Gregory Goyl
   Winky Crockett
Alex Sykes
Timothy Justin
Demelza Robins
Andrew Kirke
Barry Rochester
Lisa Cullen
Jennifer Down
...
Valeria Myrriald
David Nolton
Louise Fontwell


Przeczytała wszystkie nazwiska trzy razy, ale nie znalazła żadnego z przyjaciół. Wypuściła w końcu powietrze z płuc. Harry skończywszy czytać (czytał wolniej niż ona) przytulił ją mocno. 
- Wszystko będzie dobrze - wyszeptał. 
Nie powiedziała tego głośno, ale po głowie krążyło jej jedno słowo: "oby".


Przez resztę dnia dziewczyna chodziła od namiotu do namiotu w poszukiwaniu jakiejś pracy. Chciała coś zrobić, może pomóc komuś, na coś się przydać, po prostu zając się czymś, żeby nie myśleć o tych wszystkich czarnych scenariuszach. Co jeśli w ogóle nie znaleźli Freda? Albo co jeśli nie znaleźli jeszcze jego ciała? Martwego ciała? W końcu zdecydowała, że pomoże opatrywać rannych, ale niestety... albo i stety mogła jedynie asystować przy niewielkich zabiegach, a także wylewać brudną wodę, przynosić czystą, dostarczać jedzenie i picie, poprawiać poduszki, roznosić koce. Wolała to, niż patrzenie na krew, zszywanie ran itp. Pod wieczór przyszła kolej aby wylać wodę po ostatniej operacji. Wzięła więc wiadro stojące przy wyjściu i wyszła na zewnątrz. Odeszła trochę od wszystkich namiotów i chlusnęła wodą z krwią na pobliskie krzaki. "Oby nie było tam żadnych zwierząt" - pomyślała. Wow... wciąż miała jakieś poczucie humoru. Znikome, ale miała. Gdy wróciła, od razu zobaczyła, że coś jest nie tak. Była tu wystarczająco długo, żeby zapamiętać rozkład łóżek i pacjentów. Chyba na "oddział" przybyli nowi ranni. Wręczyła wiadro pierwszej lepszej napotkanej osobie i poleciła przynieść czystą wodę, a sama zaczęła się rozglądać. Czego szukała? Sama jeszcze nie widziała, ale chyba najbardziej by się ucieszyła widząc rudą grzywę. Omijała łóżka zaczepiała ludzi stojących do niej tyłem, ale żaden z nich nie był chłopakiem, na którego czekała. Mijając jedno z posłań, usłyszała cienki głos.
- Hermiona... - powiedział. Zatrzymała się czym prędzej i spojrzała w dół. Wiedziała do kogo należy ten głos. Nie wyglądał aż tak źle: złamana ręka, palec, krwawienie z lewego ucha, spuchnięte oko, wielki fioletowy siniak na czole, małe rozcięcie na policzku. Były tu o wiele gorsze rzeczy. - Jesteś cała. - Widać było, że męczy się przy każdym słowie. Żeby nie musiał się tyle wysilać, schyliła się. Przynajmniej sobie wmawiała, że tylko dlatego. Ucieszyła się na jego widok. O niego też bardzo się martwiła. Ale jego jeszcze widziała niedawno. Z nim jeszcze rozmawiała.
- Draco... - wyszeptała. - Jak się czujesz? Wyglądasz kiepsko.
- Czuję się kiepsko. Dostałem paroma ładnymi zaklęciami, ale... Diabeł swoich nie bierze, więc jestem - uśmiechnął się, ale zraz usta wyraziły grymas bólu. Złapał się za żebro. - Złamane - wyjaśnił kiedy podążył za jej wzrokiem.
- Musi boleć... - odparła. Nie zwracając uwagi na jej słowa, podniósł rękę i dotknął jej dłoni.
- Cieszę się, że cię widzę.
- Ja... - zaczęła, ale przerwała, ponieważ profesor Sprout podeszła do nich, spojrzała na blondyna i oznajmiła: zakwalifikowany do operacji. Po czym różdżką zrobiła mu znaczek na ręce, aby potem odróżnić którego trzeba zoperować. Powiedziała jeszcze, żeby Hermiona zerwała jej trochę Rdestu Ptasiego, po czym odeszła. - Muszę iść... - oznajmiła Granger.
- Zostań - poprosił Malfoy. 
- Nie mogę... tutaj jest dużo ludzi, na pewno ktoś się tobą zaopiekuje. 
- Ale ja nie chcę tych ludzi... - ujął jej ręce w swoje. - Ja chcę ciebie...
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko, wstała i powoli odeszła nie oglądając się za siebie, a było to trudne. Czuła, że odprowadza ją wzrokiem. 

Następnego dnia wieczorem miała za zadanie narwać Raptuśnika, który rósł na skraju lasu. Wzięła więc pochodnię i zaczęła oddalać się od obozu. Oddalając się, stopniowo szumy rozmów zamieniały się w brzęczenie świerszczy i bzyczenia komarów. To był chyba jedyna taka chwila wytchnienia którą miała, kiedy wychodziła po coś do lasu, albo na jego skraj. Odcinała się od gwarów i jej umysł mógł odpocząć. Dopóki nie przypominało jej się o tym, że nadal nie wie co z Fredem. Idąc tak z pochodnią w ręku, nie zauważyła trzech cieni wyłaniających się po drugiej stronie polany. Patrzyła na gwiazdy, na księżyc, na niebo. Myślała o przeszłości, przyszłości. Co się teraz stanie z Hogwartem. Jak będzie wyglądać ich życie bez najbliższych. Jak wyglądałoby ich życie za panowania Voldemorta. Po kilku sekundach usłyszała kroki. Odwróciła się i niemalże dostała zawału. Już myślała, że to wróg i chciała wyciągać różdżkę, ale przypomniało jej się, że jej nie wzięła. Instynkt mówił jej żeby uciekać jak najdalej, zawiadomić resztę, bronić się jakoś, ale po chwili zobaczyła twarze trzech postaci. Serce podskoczyło jej do gardła. Rzuciła koszyk trzymany w ręce i pobiegła w ich stronę.


- Fred! - krzyknęła rzucając się chłopakowi na szyje. On uniósł ją w górę i okręcił się kilka razy. 
- Hermiona! - zawtórował. Po chwili odstawił ją na miejsce i nie wiedziała czy to przez brak sił, czy po prostu jak dla niego już dość było tych uścisków. Dziewczyna zobaczyła jeszcze dwóch chłopaków: Neila Randalla i Petera Swann (uczniowie Gryffindoru). 
- Gdzieście byli??
- Zgubiliśmy się w lesie - odpowiedział Neil. - Zaciągnęło nas tam kilku śmierciożerców. Kiedy tajemniczo wyparowali, wiedzieliśmy już, że Harry wygrał ale nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Fred był trochę poturbowany ale..
- Najważniejsze jest to, że żyjecie - przerwała dziewczyna. - Zabieram was do obozu. - Nie czekając ani chwili dłużej, chwyciła Weasley'a za rękę i pociągnęła w stronę namiotów. Reszta podążyła za nimi. Granger była teraz w pełni szczęśliwa. Miała go. Tutaj. Był cały. I zdrowy. Dopiero w świetle latarni miało okazać się, że nie do końca... 

"Nie mam już Ciebie,
Największa strata.
Nienawidzę za to Siebie,
Życia i całego świata!"

sobota, 28 maja 2016

Rozdział 45: "Śmierć potężnego"


"Zawsze trzeba działać. Źle czy dobrze,
okaże się później.  
Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania,
wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy
przynoszą smutek i żal, nie żałuje się."

Nie było żadnej strategii. Niczego nie było. Różdżka w dłoń i do boju. Hermiona z Ronem wparowali do zamku przez główną bramę gotowi rzucać zaklęcia. Na ziemi leżały ciała. Setki ciał. Pełno krwi. Okropny zapach. Porozrzucane różdżki. Niedomknięte oczy. Pourywane ręce. Otwarte rany. Wszędzie dało się słyszeć odgłosy walki. Zaciętej walki. Mury się waliły. Ludzie przeraźliwie krzyczeli. Zaklęcia zlewały się w jeden ryk. Jakby wrzaski z otwartego piekła. Śmierciożercy przeciwko nauczycielom i uczniom. Skąd się tu wzięli? Nie byli to uczniowie Hogwartu. Dwójka przyjaciół niezwłocznie przystąpiła do walki posuwając się na przód. Szukając Harry'ego albo Freda. Chociaż było tu setki ludzi, Hermiona już po chwili wiedziała, że ich nie ma. Nie ma też Voldemorta ani Saitana. Musiała ich znaleźć.
W końcu przedostała się do jakiegoś korytarza. Tu też toczyła się bitwa. Zobaczyła jak śmierciożerca atakuje od tyły jakąś małą blondynkę. Nie zastanawiając się, rzuciła w niego zaklęcie. Uczennica zobaczywszy co się właśnie stało, skinęła jej wdzięcznie głową.
- Jeśli szukasz Wybrańca, jest w tej największej sali z Voldemortem. Nie da się tam dojść, ściana się zawaliła i nie ma dostępu. Chociaż i tak nikt nie chciałby tam iść.
- Jest sam?
- Nie wiem.
- Okej, dzięki!
- Chyba tam nie pójdziesz?
- To jest mój przyjaciel.
- Zginiesz! - krzyknęła za nią jasnowłosa, ale Granger już zniknęła w innym korytarzu.
Rzeczywiście - po jakimś czasie dostrzegła przejście zawalone kamieniami.
- Locomotor! - wypowiedziała Hermiona wskazując różdżką pierwszy kamień. Zaczęła przenosić jeden po drugim, ale wskutek tego inne spadły w te miejsca.
- To nic nie da - powiedział ktoś za jej plecami.
- Draco? Co tu robisz? - zdziwiła się.
-Naprawdę myślałaś, że nie wrócimy?
- Ugh! Nie mieliście tego robić! - zdenerwowała się.
- Gdybym tego nie zrobił, nic byś nie wskórała, bo byłabyś martwa. Jeden ze śmierciożerców się do ciebie zakradał. Zaskoczyłby cię od tyłu.
Dziewczyna odwróciła się i rzeczywiście, zobaczyła leżące na ziemi ciało. Spojrzała na chłopaka.
- Dziękuję... - Przez chwile patrzyli sobie w oczy, jakby wymieniając się myślami. Blondyn uśmiechnął się lekko, po czym skupił się na głazach.
- Może zaklęcie Bombarda coś da?
- Spróbujmy - już chciała rzucić czar, ale chłopak złapał ją za ramiona.
- Nie! Czekaj...
- No co? Nie mamy czasu Draco!
- Chcę tylko wiedzieć co zrobisz, kiedy już będzie można tam wejść.
- Nie wiem, zobaczy się. Ważne jest to, żeby się tam dostać i im pomóc.
- Nie pozwolę ci tam wejść, jeśli od razu zginiesz, nie bądź głupia!
 - Nie będę stać bezczynnie i czekać! Więc albo mi pomożesz, albo zejdź mi z drogi.
- Eh... - westchnął. Nie miał wyboru, więc puścił ją i stanął z boku gotów do działania.
- Bombarda! Bombarda Maxima! 
Ściana z kamieni ustąpiła czarowi. Już przez pył widać było latające na wszystkie strony zaklęcia. Kiedy opadł, zobaczyli wejście, a za nim ogromną komnatę. Wparowali do środka jak oparzeni i rozejrzeli się. Sytuacja wyglądała następująco: wszędzie mnóstwo kamieni, posadzki zniszczone, krew na podłodze, Voldemort wściekły rzuca zaklęcia w Harry'ego, a ten, cofając się - odbija je. Z drugiej strony Saitan torturuje Dumbledore'a. A Bellatrix stoi na wpół rozwalonych schodach i szczerzy się w uśmiechu. Gdy tylko dostrzegła Hermionę, jej wyraz twarzy zmienił się na grymas niezadowolenia.
- O mamy towarzystwo! - wrzasnęła. - Crucio! - wymierzyła w Hermionę, ale ta odsunęła się w ostatniej chwili.
- Pomóż Dumbledor'owi! - poleciła Malfoy'owi. - Ja zajmę się tą jędzą.
Draco niezwłocznie pobiegł do Saitana, a dziewczyna zbliżyła się do kobiety na odległość około 4 metrów.
- AVADA KEDAVRA! - krzyknęły obydwie w tym samym czasie.
W tym momencie nastąpiło zjawisko nazywane "Priori Incantatem". Stało się tak, ponieważ Hermiona i Bellatrix posiadają różdżki o bliźniaczych rdzeniach, które zostały zmuszone do zabicia bliźniaczej "siostry" i odmówiły posłuszeństwa. Obydwie mają rdzeń z włókna ze smoczego serca. Gdy dwa czary zostaną rzucone jednocześnie przez walczących, różdżki zostają połączone za pomocą wąskiego promienia światła.  Z połączonych różdżek wytrysnęły promienie, które skrzyżowały się wokół czarodziejek, tworząc złotą sieć o kształcie kopuły - klatkę ze złotych promieni, do której nikt inny nie ma dostępu. Hermiona wiele o tym czytała i wiedziała, że za chwilę nastąpi pojedynek woli. Tak się też stało. Różdżka Lestrange została zmuszona do odtworzenia rzuconych za pomocą niej zaklęć. A ponieważ zabiła wiele osób, zaczęły się z niej wydobywać echo, przybierające formę wyglądu ostatnio zabitych ofiar. Dało się też słychać okropny wrzask (świadczyło to o rzucanych zaklęciach torturujących). Zmuszana jest do tego tylko różdżka przegranego, dlatego Granger zrobiła pewny krok do przodu, aby ta cofając się, straciła resztki siły. W końcu czerwony promień Hermiony zdominował niebieski promień Bellatrix, aż w końcu powalił ją na ziemię.
Upadając, wypuściła swoją różdżkę z ręki.


Po chwili leżała już tylko nieruchomo na ziemi, patrząc ślepo w sufit. Granger wiedziała, że nie żyje.

W tym samym czasie pojedynek na śmierć i życie toczył Harry z Lordem Voldemortem. Ich różdźki także złączyły się, a ich moc była tak potężna, że wszystko w okół zostało zdmuchnięte z powierzchni. Voldemort walczył aby pokonać swojego największego wroga, aby w końcu rządzić, być panem ciemności i najpotężniejszym człowiekiem na świcie. Zwykle trzymał różdżkę delikatnie i z łatwością przychodziło mu rzucanie zaklęć uśmiercających, jednak teraz musiał sobie dopomóc drugą ręką. Zaklęcie rzucone przez Harry-ego było tak silne, że niemal odpychało go. A to wszystko dlatego, że Potter walczył nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich czarodziejów. Walczył za zabitych, za swoich rodziców, rodziców Neville'a, za Benny'ego, George'a i wszystkich niewinnych, których krew nigdy nie powinna być przelana. Walczył o pokój, o pokonanie największego zła. Walczył w imię Miłości, dlatego moc bijąca od niego była potężniejsza od Voldemorta. Ta moc rosła i rosła, bo z każdą sekundą wyzwalała się w Harrym siła, dająca mu przewagę. Tą siłą właśnie byli wszyscy ci niewinni. Ich duchy stały za nim i dodawały energii.


- Nie! - wrzasnął Czarny Pan kiedy promień z różdżki Harry'ego był już bardzo blisko. W końcu nie wytrzymał i zmniejszył ucisk na swoją różdżkę. Wtedy właśnie ona wypadła mu z rąk, a czar został przerwany. Zanim to się jednak stało - zaklęcie wypowiedziane przez nich obojga, trafiło go prosto w serce. Pod Voldemortem ugięły się kolana. Upadł na ziemię, podpierając się rękoma. Spojrzał na chłopca, który nieruchomo stał przed nim i obserwował. Dostrzegł za nim wszystkie dusze, które zginęły w tej wojnie. Ze strachu rozszerzyły mu się oczy. W następnej sekundzie, wszystkie te duchy rzuciły się na niego, a on zaczął wrzeszczeć tak, że zatrzęsły się mury. Sam siebie obdzierał ze skóry, aż w końcu zaczął usychać i zmieniać się w proch, po czym uniósł się w powietrze jakby tchnieniem wiatru i poleciał na drugi koniec komnaty. Tam Saitan obserwował wszystko wielkimi, przestraszonymi oczami. Czarny pył otoczył go i on również począł się zmieniać. Po chwili nie było już widać jego sylwetki, a proch opadł na ziemię i rozwiał się tak, że nie zostało już po nim żadnego śladu.
Zapadła cisza. Hermiona i Harry patrzyli jeszcze w miejsce, w którym przed chwilą stał syn Czarnego Pana, a potem równocześnie na siebie spojrzeli.


Nie czekając ani chwili dłużej, podbiegli do siebie i mocno przytulili.


Stali tak chyba kilka minut, nie wierząc, że to naprawdę koniec. Obydwoje żyli. Nie szczędzili łez. Ale w końcu przypomnieli sobie o innych. Koniec wojny. Jak to pięknie brzmi. Ale zawsze pod koniec wojny przychodzi czas na ocenienie strat... a to bywa czasem najboleśniejsze.

"Przeciwności losu uczą mądrości...
Powodzenie ją odbiera..."





HEJ, HEJ, HEJ! 
Nasz blog zmierza już ku końcowi, pojawi się jeszcze kilka rozdziałów i epilog. Niestety wszystko ma swój czas. I to opowiadanie też kiedyś musi się skończyć, ale nie smućcie się... myślę nad nowym blogiem. Oczywiście jeśli ktoś go będzie czytał xD Tylko nie wiem czy pisać o Harrym czy wymyślić własnych bohaterów, własną historię. Oczywiście lepiej będzie mi pisać własną, bo nie muszę dbać o szczegóły związane z oryginalną wersją, ale no cóż... 
Jeśli to przeczytałeś - proszę zostaw komentarz, to cię nic nie kosztuje, zajmuje kilka sekund, napisz cokolwiek, nie musisz się logować, możesz z anonima, a wiele dla mnie znaczy. Dziękuję za przeczytanie i do następnego postu!!


Rozdział 44: "Jedyna opcja"

"Pewność istnieje jedynie
w stosunku do przeszłości,
natomias jeśli chodzi o przyszłość, 
to pewna jest tylko śmierć..."


Przyszła. Taka piękna w tej białej sukience. Miała włosy spięte w fryzurę, którą nie potrafię nazwać inaczej niż: perfekcyjna. Uśmiechała się do mnie. Z jej sylwetki wydobywało się światło, jakby była aniołem. Poruszała się powoli... od czasu kiedy ją zobaczyłem - nie czułem już bólu. Wiedziałem, że umieram. Leżałem na ziemi, pokryty chyba gruzami. Z mojej ręki leciała cienka stróżka krwi, ale nie chciałem na to patrzeć... tylko na nią. Już była prawie na wyciągnięcie ręki. Chciałem powiedzieć jej imię... Wydawało mi się, że gdy je wymówię - uleczy wszystkie moje rany. "Hermiona"... Już była przy mnie. Pochyliła się nade mną i położyła dłoń na mojej skroni. Poczułem tylko delikatny dotyk. Nie mogłem się ruszyć, ale nie martwiłem się wcale. Była przy mnie... w końcu. Jedyna osoba, którą chciałem w tej chwili przytulić, poczuć. Zagubiłem się. Ale mi wybaczyła... przyszła tu, więc mi wybaczyła. Więc mogłem umierać w spokoju, prawda? U jej boku... tak... piękniejszej śmierci nie mogłem sobie wymarzyć. Mogłem dołączyć do mojego brata... już na mnie czekał. Wszystko teraz wydawało mi się takie łatwe, do pokonania. Czułem niesamowity spokój, jakbym miał wszystko, czego od zawsze pragnąłem... ale nagle to się zmieniło. 
Otworzyłem oczy i zobaczyłem szary obraz rzeczywistości. Leżałem na posadzce, pod gruzami, niepewny czy we własnej kałuży krwi. Głowa bolała mnie niemiłosiernie, a Hermiona gdzieś zniknęła. Bo tak naprawdę wcale jej tu nie było. Możliwe, że nie żyła. Saitan sprawił, że byłem tylko ciałem, leżącym bezwładnie pod jakimś dużym kamieniem, nie mogąc się ruszyć. Próbowałem obrócić jakoś głowę, żeby zorientować się w sytuacji, ale poczułem silny ból w szyi. Sprawił, że odechciało mi się jakiejkolwiek czynności. "Chyba tu umrę" - przeszło mi mimowolnie przez głowę. "Sam". Głos w mojej głowie, który przywoływał te myśli, próbował się przebić przez nadzieję, trzeźwe myślenie i strach. Ta pierwsza nadal łudziła się, że zaraz zobaczę któregoś z przyjaciół. Ale nikogo tu nie było. "Nikt nie przyjdzie, Fred" - znowu on. Musiałem się skupić. Musiałem coś zrobić. Zostało mi albo to, albo umieranie, a na razie bardzo chciałem wyjść z tego cało. Różdżkę chyba ciągle trzymałem w ręce. Jednak na nic się to zda, jeśli nie mogę nią ruszyć. Po prawej usłyszałem kroki. Pierwsze postanowienie: odwrócić głowę. Niby nic, ale ta czynność sprawiła mi ogromną trudność i jeszcze większy ból. Nieźle.  Dobra. Cel drugi: dowiedzieć się kto idzie w moją stronę. To w sumie nie było trudne. Tylko jeden gość miał w okół siebie widoczną, czarną aurę. I nie był to gość, za którym bym szczególnie przepadał. Co więcej - był to gość, który mnie tak urządził. Saitan. Lepiej być nie może. Zaraz zginę. Świetnie. Myśl Fred, myśl!
Okej... skoro i tak miałem zaraz zginąć to chociaż spróbuję ocenić mój stan. Prawą nogę przygniatał kawałek ściany, ale nie bolało. Świadczyło to o tym, że albo nie jest tak źle... albo już po niej. Z mojej drugiej nogi coś wystawało. Kawałek drewna? Tak... chyba tak... aua. To znaczy...nie aua, bo to także nie bolało. Módlmy się, żeby to był szok pourazowy. Wtedy podobno się nic nie czuje... przynajmniej nie na jakiś czas. Zostawmy nogi - zobaczmy co z rękoma. Spróbujmy je podnieść. Było ciężko, ale po chwili mogłem poruszać lewą ręką. Za chwile dołączyła do niej druga. Chociaż tyle. Może spróbuję się podnieść? Coś czuję, że będę żałował...

~o~

Ron i Hermiona jakiś czas temu odłączyli się od grupy. Uczniowie nie chcieli wierzyć, że poszli zbierać jagody do jedzenia, ale nie mieli innego wyboru. Podążali do kryjówki, podczas gdy przyjaciele biegli na pomoc Harry'emu, Fredowi i nauczycielom.
- Jaki jest plan? - zapytał zdyszany chłopak.
- Nie ma planu! - odkrzyknęła Granger.
- Musi być plan!
- Wejść, przeżyć, wyjść z resztą!
- ...To bardzo dobry plan.
- I tego się trzymajmy.
Przed nimi ukazał się zarys zamku, w którym to, mieli nadzieję, wszystko się zakończy. Obydwoje byli zwarci i gotowi do ataku. Obydwoje zamiast lęku, czuli chęć walki. Obydwoje chcieli wygrać. I nie zwracali uwagi na to, że mogą zginąć, że poniosą jakiekolwiek straty. Mili dość tej wojny. I dlatego muszą ją zakończyć. Dzisiaj.


"Nigdy nie masz pewności, że 
"masz na to jeszcze czas".
Dlatego nigdy nie zwlekaj ze słowami,
które chciałbyś wypowiedzieć, ale się boisz,
z miłością, z gestem dobroci.
Nigdy nie masz pewności,
czy istnieje dla Ciebie czas przyszły."